Określenie literatura kobieca nie kojarzy się najlepiej. Przywodzi na myśl raczej płytkie historyjki miłosne, idealne do czytania między jednym a drugim zamieszaniem zupy w garze. Nic przesadnie skomplikowanego, skłaniającego do refleksji. Przeczytać, zapomnieć i ewentualnie schować, żeby nikt nie widział, że czytało się „Greya” czy inną Blankę Lipińską. Na szczęście w tej kategorii znajdują się też takie perełki jak „Matki i córki” Ałbeny Grabowskiej, które zawierają w sobie coś więcej niż błahe miłostki, intrygi w brazylijskim stylu i rozterki pod tytułem „Alvaro czy Antonio?”.
Powieść Grabowskiej to historia o czterech pokoleniach kobiet – prababci, babci, matce i córce.
Cała opowieść zaczyna się od najmłodszej z nich. To właśnie córka Lila chce dowiedzieć się prawdy o przeszłości swojej rodziny. I chociaż można by sądzić, że to ona jest fundamentem całej powieści, to jednak sprawia wrażenie bohaterki najmniej wyrazistej. Jako jedyna nie skrywa żadnej tajemnicy, a do tego na tle silnych osobowości dojrzałych kobiet, wydaje się niezbyt interesująca.
Lila od najmłodszych lat przebywała tylko w damskim towarzystwie, nie zna swojego ojca, dziadka ani pradziadka. Nie ma po nich pamiątek, zdjęć ani nawet opowieści. Jakby nigdy nie istnieli. Przez to dziewczyna czuje się, jakby nie miała korzeni ani historii, sprawia wrażenie zanikającego bytu, który usilnie próbuje odnaleźć jakiś punkt zaczepienia dla swojego istnienia. Być może właśnie pozbawienie jej wspomnień o przodkach, sprawiło, że jej osobowość wydaje się nieco rozmyta.
Ale poznanie prawdy nie jest łatwe, ponieważ każda kobieta z jej rodziny jest jak niezdobyta twierdza z wielkim obronnym murem, który nie pozwala dostać się do środka.
Dla każdej kobiety mur obronny jest czymś innym. Dla prababki to Syberia, na którą pojechała za zesłanym tam mężem. Za każdym razem, kiedy Lila chce poznać szczegóły tamtejszego życia i zrozumieć, co stało się z jej pradziadkiem, słyszy tylko: Syberia, przeszywające zimno, głód, nie przeżyłaś, nie zrozumiesz. Lepiej, żebyś nie wiedziała.
Dla babki tym murem jest obóz koncentracyjny Ravensbrück. Śmierć, głód, nie przeżyłaś, nie zrozumiesz. Lepiej, żebyś nie wiedziała. Matka nie ma na swoim koncie tak tragicznych przeżyć, ale jej murem jest mąż, który zginął pod kołami samochodu dokładnie w chwili, kiedy na świecie pojawiła się mała Lila. Bolesne przeżycie, nie ma o czym mówić.
Mogłoby się wydawać, że dom pełen kobiet wypełniony jest miłością, ciepłem i wzajemną troską. W tym przypadku więcej jest tam chłodu, obojętności i skrywanych uczuć. Lila chce się dowiedzieć, jaka jest przyczyna tej sytuacji. Czy to po prostu charaktery jej krewnych, czy może winne są tragiczne losy, które ich spotkały, a może na jej rodzinie ciąży jakaś klątwa?
Jako czytelnicy szybciej mamy szansę dowiedzieć się, co naprawdę spotkało prababcię Marię, babcię Sabinę i matkę Magdalenę.
Cała powieść podzielona jest na rozdziały zatytułowane ich imionami i każdy z nich to opowieść z perspektywy wybranej bohaterki. Czy poznając ich losy spojrzymy na nie przychylniej i z większą wyrozumiałością, czy stwierdzimy, że ich wyborów nie można usprawiedliwiać tym, co przeżyły? Sama książka nie daje jasnych odpowiedzi. Nic tu nie jest czarno-białe i jednoznaczne. Z każdym rozdziałem pojawia się raczej jeszcze więcej pytań i to tych egzystencjalnych. Czyli takich, które jeśli pojawiłyby się w finale Jeden z dziesięciu, nie wzięlibyśmy ich „na siebie”. Czy rzeczywiście najtrudniejsza prawda jest lepsza niż kłamstwo, czy za wszelką cenę powinniśmy tworzyć nowe życie, jeśli nie jesteśmy zdolni do miłości? Czy jeśli próbujemy kogoś chronić, możemy go tak naprawdę skrzywdzić?
Jeżeli lubicie literaturę, która sieje mętlik w głowie i stwarza w niej liczne pytania, na które niekoniecznie są dobre odpowiedzi, to „Matki i córki” powinny znaleźć się na Waszych półkach. Już przecież sama okładka rodzi pytanie „skąd takie imię, pani Ałbeno?”.