Chyba każdy z nas słyszał legendy o japońskich korporacjach. O pracy po 12 godzin dziennie, szefie, który jest jedną z ważniejszych osób w życiu, imprezach mocno zakrapianych alkoholem i samobójstwach spowodowanych zbyt wielką presją. Byłam ciekawa, ile w tych zasłyszanych historiach jest prawdy. Kiedy więc dowiedziałam się o Planecie K., sięgnęłam po nią bez zastanowienia.
OD REKRUTACJI PO WYPOWIEDZENIE
Autor książki zatrudnił się w potężnej japońskiej firmie i opisał przeżycia z pięciu lat, które tam spędził. Opowieść o swoich doświadczeniach z pracą w Kraju Kwitnącej Wiśni zaczyna od przebiegu procesu rekrutacji, który znacznie różni się od europejskich standardów. Wypytywanie przyszłego pracownika o jego prywatne sprawy i plany jest na porządku dziennym.
Piotr Milewski szczegółowo opisuje pierwsze dni adaptacji w nowym miejscu, panujące tam zwyczaje i obowiązująca hierarchię. Opowiada o kolejnych miesiącach, latach aż w końcu dochodzi do momentu, w którym przychodzi mu pożegnać się z dotychczasowym pracodawcą.
Oczywiście spodziewałam się, że praca w Japonii wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce, jednak im więcej faktów poznawałam, tym szerzej otwierałam oczy ze zdumienia.
WIELKA KORPO-RODZINA
Pracownikom wmawia się, że należą do wielkiej rodziny, że muszą być jej wierni, i wkładać w nią maksimum wysiłku. Zaangażowanie nie polega jednak na wyrażaniu swojej opinii, która mogłaby pomóc ulepszyć działanie firmy. Należy przyjmować z pełnym szacunkiem wszystkie pomysły osób wyżej postawionych. Nawet jeśli są chybione i przestarzałe. Pojęcie urlopu właściwie tam nie istnieje. Istnieją za to zasady, które obowiązują nawet na pracowniczych wycieczkach. Biada temu, kto pomyśli, że można założyć na nie dowolny strój i spędzić czas według własnego uznania.
Jeżeli sądzicie, że po pracy można robić, co się żywnie podoba, jesteście w błędzie. Nigdy nie wiadomo, kiedy wypadnie obowiązkowa kolacja albo weekendowe spotkanie z szefem. Przerwa świąteczna? Koniecznie zostaw informację o miejscu pobytu i numeru kontaktowy, żeby w razie czego można było ściągnąć cię z powrotem do pracy. A jeśli jesteś kobietą zapomnij o awansie na jakiekolwiek znaczące stanowisko. To oczywiście w trosce o to, żebyś mogła skupić się na swoim mężu i swoich dzieciach.
Czytając Planetę K. miałam nieodparte wrażenie, że pod płaszczykiem tej wielkiej rodziny kryje się sekta, która uzależnia od siebie ludzi, każe im myśleć, że bez niej świat nie istnieje i że mają ogromne szczęście, mogąc ją tworzyć. Jest to szczególnie uderzające dla nas, osób, które wiedzą, że stanowiska można zmieniać, że nie trzeba tolerować toksycznych szefów i że istnieje coś takiego jak work-life balance.
TAK MUSI BYĆ
Trudno określić, jak w tym wszystkim czują się Japończycy, ponieważ autor nie przytacza zbyt wielu rozmów z nimi. Trochę brakowało mi w książce opinii rodowitych mieszkańców Japonii. Pokazuje to jednak, jak trudno nawiązać relacje w taki miejscu pracy, skoro przez pięć lat, nikt nie zdecydował się zwierzyć autorowi ze swoich przemyśleń. Jednak z krótkich fragmentów możemy wnioskować, że nie widzą innych możliwości poza pracą w tym miejscu, a myśl o tym, że mogliby stracić swoje stanowisku, wzbudza w nich śmiertelny strach.
Co prawda na zakrapianych imprezach ludzie rozluźniali się nieco bardziej, ale okazywali to zwykle za pomocą niewinnych żartów, a nie otwartych dyskusji o swoich odczuciach na temat pracodawcy. Nie chcę za dużo zdradzać o przebiegu tych imprez, ale to, co zaskoczyło mnie najbardziej, to fakt, że trwają one bardzo krótko i zwykle po dwóch godzinach na znak organizatora, wszyscy bez szemrania rozchodzą się do domów.
Planeta K. To encyklopedia ciekawostek i często szokujących faktów o pracy w Japonii. Oczywiście nie możemy uznawać jej za uniwersalną prawdę, bo jednak autor opisał tylko jedną z wielu korporacji. Aczkolwiek na jej podstawie możemy sobie wyobrazić jak bardzo japońska rzeczywistość pracownicza różni się od naszej.
Autor opowiada lekko i ciekawe, więc historię można pochłonąć w dwa wieczory. Większą wartość Planeta K. zyskałaby, gdybyśmy mieli okazję poznać uczucia i przemyślenia zatrudnionych w korporacji Japończyków. Tym bardziej, że jako jedyny obcokrajowiec w sześciuset osobowej grupie, autor mógł liczyć na specjalne względy, więc jego odbiór rzeczywistości był na pewno nieco inny niż kogoś, kto spędził w Korporacji K. większość życia i nie miał okazji poznać realiów innych firm. Praca w Polsce często odbiega od ideału, ale przy tym, co dzieje się w Japonii, może wydawać się rajem.
W swoim życiu nie przepracowałam ani jednego dnia w korporacji (call center się chyba nie liczy?), a w dodatku bardzo chętnie dzieliłam się z moimi zwierzchnikami swoim niezadowoleniem i propozycjami zmian, które można wprowadzić. Podejrzewam więc, że nie tylko nie odnalazłabym się w japońskiej firmie, ale nawet nie zostałabym do niej przyjęta. A jak jest u Was?
Bądź na bieżąco, polub Zero amperów na FB i Instagramie.