Pamiętacie ten czas na przełomie końca liceum i początku studiów? Kiedy dorosłość pachnie jeszcze naiwnością, wielką przygodą i nadzieją na prawdziwą miłość. Przypominając sobie te lata, mam wrażenie, że wtedy każde uczucie było jak dotknięcie gorącej kuchenki – intensywne i najczęściej kończące się emocjonalnym oparzeniem.
W takim momencie życia są właśnie bohaterowie Normalnych ludzi – Marianne i Conell. Marianne pochodzi z bogatej rodziny, ale w szkole spychana jest raczej na towarzyski margines. Nie przejmuje się tym jednak i wiedzie swój samotniczy żywot pogodzona z losem. Conell natomiast wychowywany jest tylko przez matkę, która na życie zarabia jako sprzątaczka i finansowo nie wiedzie im się najlepiej. Chłopak cieszy się sympatią rówieśników, zresztą dokłada starań, żeby tak właśnie było, bo bardzo liczy się z opinią innych. Tych dwoje nastolatków zbliża się do siebie i w Normalnych ludziach poznajemy ich losy na przestrzeni kilku lat.
Fabularnie nie dzieje się tu zbyt wiele. Można oczywiście wyróżnić kilka bardziej znaczących momentów i wydarzeń, ale najważniejsza jest warstwa emocjonalna i to, co dzieje się między Conellem a Marianne. Cała historia oparta jest na dość znanym z romantycznych historii modelu – dwie osoby czujące coś do siebie przyciągają się, aby za chwilę na skutek różnych wydarzeń, zrządzeń losu czy niedopowiedzeń, odsunąć się od siebie, a potem znów do siebie wrócić. Nie bójcie się jednak łzawych, banalnych historii – Normalni ludzie są autentyczni i na szczęście daleko im do hollywoodzkich komedyjek.
Tutaj głównym powodem takich „przepychanek” nie są jednak wielkie wydarzenia, ale emocje bohaterów, ich przekonania, sposób odbierania świata i relacje z otoczeniem. Conell to przedstawiciel osób z gatunku „co ludzie powiedzą”. Jego postać idealnie odwzorowuje tych, którzy za wszelką cenę chcą przypodobać się otoczeniu, nawet jeśli nie jest to zgodne z ich uczuciami. A to świetna pożywka dla kłamstw, uników, manipulacji. To także prosta droga do nieszczęśliwego rozwoju wypadków.
W Marianne buzują uczucia, ale nauczyła się chować je w sobie i zamykać w ochronnym płaszczu, który dla ludzi z zewnątrz tworzy iluzję, że jest ona twardą indywidualistką. W rzeczywistości jednak bardzo łatwo wplątuje się w toksyczne, wyniszczające relacje.
Historia tych młodych ludzi i ich znajomych bardzo dobrze pokazuje schematy rządzące współczesnym społeczeństwem, fałszywe związki, udawane przyjaźnie. Wyłania się z niej przygnębiający obraz wielkiej samotności, która sprawia, że widzimy siebie jako nierozumianych odmieńców w opozycji do innych, „normalnych ludzi”. Nienauczeni mówić o swoich emocjach, ale za to próbujący się dostosować do świata, do ludzi, którym na nas nie zależy. Wiecznie miotający się, niespokojni, szukający bratniej duszy. Codziennie zakładający maski, które ukrywają nasze prawdziwe ja. Powieść Sally Rooney to emocjonalny koktajl, który pozostawia na języku gorzki posmak.
W ogólnym rozrachunku jest to książka mocna i sprawnie napisana, niepozbawiona jednak mankamentów. W odbiorze lektury przeszkadzała mi nieczytelność dialogów. Najczęściej nie zaczynają się od myślników, więc zdarzało mi się dłużej zatrzymać na jakimś fragmencie, żeby zastanowić się kto to właściwie mówi i czy na pewno mówi, a nie tylko myśli.
Poza tym narracja prowadzona jest momentami w taki przedziwny sposób, że kilka razy nie zauważyłam przejścia z jednego planu czasowego do drugiego. Nie od razu zorientowałam się, że bohaterowie cofnęli się właśnie do zdarzeń sprzed tygodnia, chociaż dopiero co prowadzili rozmowę w czasie teraźniejszym. Czy ktoś miał podobne doświadczenia, czy tylko ja, skupiając się na emocjach, poświęciłam mniej uwagi chronologii?
I chociaż jest to powieść psychologiczna i najważniejsze są wewnętrzne przeżycia bohaterów, to jednak brakowało mi rozwinięcia kilku wątków, które zostały wplecione w fabułę, ale ostatecznie autorka nie zdecydowała się ich kontynuować. A kilka z nich mogło solidnie wzmocnić historię. Poza tym miałam nieodparte wrażenie, że po świetnym początku i rozwinięciu końcówka trochę kuleje. Jakby Rooney zmęczyła się pisaniem i chciała zakończyć tę historię bez konkretnego pomysłu.
Pomijając jednak te drobne uchybienia oceniam Normalnych ludzi wysoko i myślę, że każdy wrażliwy człowiek, który kiedyś miał (lub obecnie ma) dwadzieścia lat, odnajdzie w nich cząstkę siebie.
Bądź na bieżąco, polub Zero amperów na FB i Instagramie.