Początki mojej znajomości z twórczością Jakuba Małeckiego nie zapowiadały wielkiego uczucia. Określiłabym je raczej jako „to skomplikowane” niż miłość od pierwszego wejrzenia. Zaczęło się od „Śladów”. Lektura szła mi dosyć opornie, gubiłam się w historiach i postaciach. Miałam ochotę powiedzieć – dobra stara (bo to do książki), to nie wyjdzie, próbowałyśmy, zostańmy przyjaciółmi. Ale cierpliwie brnęłam do przodu i pod koniec czułam się na tyle zaintrygowana, że stwierdziłam jednak „dajmy sobie szansę”.
Dygot i Rdza
Padło na „Dygot”. Mówią, żeby nie oceniać książki po okładce, ale w tym wypadku piękna zewnętrzna warstwa jest obietnicą zachwycającego wnętrza. Trzeba przyznać, że oprawy powieści Małeckiego to małe dzieła sztuki. Tutaj, podobnie jak w „Śladach”, historie wzajemnie się przenikają, a losy kolejnych bohaterów, chociaż pozornie odległe, są ściśle ze sobą powiązane. Mimo że akcja dzieje się na przestrzeni lat i wiele w niej tajemnic i sekretów, to mam wrażenie, że wszystko jest bardziej klarowne niż w wydanych rok później „Śladach”.
Nie wiem, jak Małecki to robi, że zamyka swoje światy w dość ciasnych przestrzeniach, we wsiach, jakich w Polsce pełno i umieszcza w nich przeciętnych ludzi, którzy prowadzą przeciętne życie i tworzy z tego połączenia coś wyjątkowego, pokuszę się nawet o stwierdzenie – magicznego. Uważam, że trzeba mieć ogromny talent, żeby wyłuskać z życia wiejskiej sklepikarki, czy bezrobotnego pięćdziesięciolatka historie, które pochłaniają bez reszty, a przy tym są niezwykle realne. Czytając „Rdzę” nie mogłam oprzeć się wrażeniu klaustrofobii. Jak gdyby mała miejscowość była klatką, z której teoretycznie można wyjść, ale każda z postaci przykuta jest do niej łańcuchem swoich fobii i traum. Jakby każdy był oblepiony mazią z niewykorzystanych szans, niewypowiedzianych słów i skrywanych uczuć, jakby wszystkim brakowało powietrza i miejsca.
Jednak to, co uwielbiam w bohaterach Małeckiego, to ich siłę rodzącą się w nich zupełnie niespodziewanie. Zwykle jest ona tak wielka, że pozwala im uwolnić się z tego, w czym tkwili od urodzenia. Trzeba się jednak przygotować na to, że jeden odważny krok poprzedzają całe serie nieszczęśliwych, często wręcz tragicznych wydarzeń. Rodzące się szczęście duszone jest w zarodku. Nie brakuje też ludzkiej głupoty, często opłakanej w skutkach, bezduszności i pogardy dla drugiego człowieka. Mimo wszystko, a może właśnie dlatego, nie można się od tych książek oderwać.
Horyzont
Po przeczytaniu „Dygotu” i „Rdzy” moje oczekiwania jak i obawy, były wysokie. Z jednej strony chciałam dostać podobne emocje jak w tych powieściach, a z drugiej bałam się, że powtórzy się historia jak ze „Śladami” i że między mną a „Horyzontami” nie zaiskrzy. Już na początku zaskoczyło mnie to, że tym razem akcja nie została osadzona na żadnej prowincji, ale w Warszawie. Jednak szybko przekonałam się, że Małecki nawet w metropolii potrafi stworzyć takie samo uczucie zamknięcia, jakie towarzyszyło mi w trakcie lektury dwóch poprzednich książek.
Głównym bohaterem jest Maniek, który od zawsze marzył, żeby zostać żołnierzem, a teraz usiłuje żyć normalnie po powrocie z wojny w Afganistanie. Mieszka w ciasnej kawalerce, a jego sąsiadką zajmującą lokum, będące lustrzanym odbiciem mieszkania Mańka, jest dwudziestoczteroletnia Zuza. Łączy ich nietypowa więź, nie do końca wiadomo, czy to przyjaźń, miłość czy wspólna wegetacja. Maniek zamknięty jest w swojej głowie, która serwuje mu przeżywanie wojennego koszmaru od nowa. Wojna okazała się nie być tym, czym zwykle kusi dorastających chłopców. Niewiele w niej z bohaterstwa i wzniosłych przeżyć, więcej niepokoju, urwanych kończyn, sytuacji bez wyjścia i tęsknoty za trywialnymi rzeczami jak niedzielny rosół. Wojna wsiąknęła w Mańka, odwiedza go w snach i niszczy zbudowane wcześniej relacje.
Natomiast świat Zuzy ogranicza się do poszukiwania prawdy o przeszłości jej rodziców, w szczególności zmarłej mamy. Jest też babcia dziewczyny uwięziona w swoim pokoju przez niedołężność, a przez demencję również w swojej młodości z rzadkim dostępem do teraźniejszości. Ze swojego mieszkania nie wychodzi także towarzysz broni Mańka i trudno stwierdzić, który z bohaterów jest najbardziej zniewolony.
Małecki dobitnie uświadamia nam, że nawet mieszkając w wielkim mieście dającym pozornie nieograniczone możliwości, możemy tkwić zamknięci w naszych domach, umysłach i ciałach. Zanim sięgnęłam po „Horyzont”, przeczytałam „Tysiąc wspaniałych słońc”, opowieść o afgańskiej wojnie z perspektywy rodowitej Afganki. Stało się to przypadkiem, ale takie zestawienie pomogło mi stworzyć obraz wojny z dwóch perspektyw – żołnierza i cywila. Zadziwiające, jak podobne mogą być uczucia, lęki i doświadczenia osób znajdujących się po dwóch stronach barykady. Swoją drogą polecam Wam zarówno „Tysiąc wspaniałych słońc”, jak i zestawienie ich z „Horyzontami”.
Mam nadzieję, że to co jeszcze przeze mnie nieodkryte w dorobku Małeckiego, zaskoczy mnie tak samo pozytywnie jak „Horyzont”. A kto wie, może kiedyś nawet wrócę do „Śladów” i spojrzę na nie przychylniejszym okiem.