Oczekiwałam sprawnie napisanego kryminału z wartką akcją i intrygującą zagadką do rozwiązania. Z tych trzech elementów dostałam tylko ostatni. A właściwie jego połowę – bo zagadka jest, ale raczej nie do rozwiązania. A przynajmniej nie sądzę, żeby którykolwiek czytelnik samodzielnie wydedukował, co się wydarzyło w dniu śmierci tytułowej bohaterki. Chociaż ja podejrzewałam, że Evelyn przeczytała „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” i umarła z nudów. Ale jakimś cudem dotrwałam do końca i mogę Wam powiedzieć, że to jednak nie to.
Codziennie o jedenastej wieczorem Evelyn Hardcastle pada ofiarą mordercy. Będzie umierać w nieskończoność, chyba że ktoś odkryje, kim jest zabójca. Aiden Bishop musi odkryć tożsamość mordercy, inaczej nigdy nie opuści posiadłości. Ma osiem szans i osiem różnych wcieleń. Tak właśnie zaczyna się ta powieść i trzeba przyznać, że taki wstęp brzmi jak obietnica nietuzinkowego kryminału. Pomyślałam, że odejście od popularnego schematu, w którym policjanci, śledczy czy inni detektywi rozwiązują sprawę morderstwa w czasie rzeczywistym, może być ciekawe.
I faktycznie zaczęło się obiecująco. Stara posiadłość w Anglii, zacinający deszcz, przeszywające zimno i powietrze przesiąknięte zapachem zgnilizny. A do tego wielki bal wyprawiony dla bogatych ludzi, z których każdy ma jakąś mroczną tajemnicę. Klimat trochę jak u Agathy Christie, ale niestety później niewiele ma to wspólnego z mistrzynią kryminału.
Cała fabuła opiera się na pomyśle z „Dnia świstaka”. Pewien mężczyzna osiem razy przeżywa ten sam dzień, aby odgadnąć, z czyjej ręki zginęła Evelyn Harcastle. Różnica jest taka, że budzi się on w ciałach różnych osób. Jeżeli w ciągu wyznaczonego czasu nie rozwiąże zagadki, jego pamięć zostanie wymazana i wszystko zacznie się od początku.
I właśnie w pierwszym dniu cyklu rozpoczyna się historia, więc główny bohater jest całkowicie zdezorientowany. Nie wie kim jest, gdzie jest, po co i co robił poprzedniego dnia. Czytelnik jest tak samo zdezorientowany i o ile na początku może być to intrygujące, to po jakimś czasie robi się męczące. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię wiedzieć, o czym czytam.
Poza tym osiem dni na odnalezienie mordercy dla osoby bez pamięci, to bez wątpienia niewiele czasu. Powinniśmy czuć presję czasu ciążącą na bohaterze, uciekające sekundy, nieuchronnie zbliżający się koniec. Tymczasem dni ciągną się niemiłosiernie, pojawiają się nowe postacie, nowe tajemnice, nie brakuje też przydługich przemyśleń bohatera.
Przypuszczam, że autor „Siedmiu śmierci…” za wszelką cenę chciał napisać coś więcej niż kryminał. Momentami jest to chyba bardziej powieść psychologiczna. Stuart Turton usiłował upchać w swojej książce rozważania na temat determinizmu i odkupienia win, a przy okazji odrobinę fantastyki. Odważna mieszanka, która jednak nie smakuje najlepiej.
Nie odłożyłam tej książki na półkę tylko dlatego, że byłam ciekawa zakończenia. Ale po takiej nużącej lekturze ono też nie zrobiło już na mnie wrażenia. A w dodatku było przekombinowane i niepotrzebnie wydłużone. Może Stuart Turton tak świetnie się bawił pisząc tę powieść, że z radością dopisywał kolejne strony, ale ja przy ostatnich rozdziałach miałam już ochotę powiedzieć: raz, dwa, trzy wypadam z głupiej gry.
Bądź na bieżąco, polub Zero amperów na FB i Instagramie.